Film na podstawie książki. Odcinek 2. Czy umowa jest zawsze potrzebna?!

W poprzednim odcinku „Filmu na podstawie książki”, opowiadałam o tym, z kim należy zawrzeć umowę, chcąc dokonać adaptacji cudzego tekstu. A czy taka umowa jest zawsze konieczna?

Streszczenie

Przepis ustawy o prawie autorskim, z którego ma wynikać, kiedy umowa jest potrzebna, trudno porównać objętością do scenariusza. To nawet nie treatment, już raczej przypomina logline. Wynika z niego tyle: jeśli opracowałeś cudzy utwór i chcesz z tego zrobić jakiś użytek, potrzebujesz zezwolenia, ale jeśli się tylko cudzym inspirujesz, nie potrzeba wiele więcej do szczęścia, niż natchnienie. I trochę warsztatu, oczywiście.

Przepis nie zawiera żadnych wskazówek jak odróżnić inspirację od opracowania. Nie sygnalizuje także, że adaptacja cudzego tekstu do scenariusza a później jego realizacja w formie filmu, może wiązać się z kwestiami prawymi wykraczającymi poza prawo autorskie. Może nie ma ich znowu aż tak wiele, ale niestety można je określić jako #NieMaPrzepisu #NieMaPraktyki #AleSprawaJest. Będą za to na pewno kolejne odcinki cyklu!

Na użytek odcinka 2, w ramach prevoiusly on, należy pamiętać, że:

  • książka to utwór pierwotny, zwany przeze mnie cudzym lub oryginałem;
  • scenariusz to opracowanie, inaczej utwór zależny;
  • i jeden, i drugi są w pełni chronione przez prawo autorskie;
  • prawa autorskie do opracowania ma ten, kto dokonuje adaptacji;
  • żeby z niej korzystać albo przenieść do niej prawa, np. na producenta, konieczna jest zgoda tego, kto ma prawa do oryginału (tu zobacz kto to może być);
  • jeśli nie uzyskasz zgody na korzystanie z utworu zależnego i tak masz do niego prawa autorskie, tylko zwykle, z gospodarczego punktu widzenia, marny z nich pożytek.

Trzy prawdy

Kto by pomyślał, że mądrość ks. Józefa Tischnera znajdzie zastosowanie także w obszarze adaptacji i innych utworów zależnych (i to, jeśli klikniecie w link, co najmniej w dwóch aspektach)?!

1) Świento prawda

Nie każda „operacja” na cudzym tekście i nie każdy „przeszczep” cudzego do swojego, kończy się powstaniem opracowania. Skutek: brak konieczności zawierania umowy z podmiotem posiadającym autorskie prawa majątkowego do oryginału. Co do zasady!

2) Tys prawda

Jeśli ktoś korzysta przy pisaniu scenariusza z książek opartych na faktach, dobra wiadomość jest taka, że fakty nie podlegają ochronie prawo-autorskiej. Skutek: brak konieczności zawierania umowy z podmiotem posiadającym autorskie prawa majątkowego do oryginału. Co od zasady!

3) Gówno prawda

Jeśli nie naruszasz prawa i masz rację, nikt nie będzie robił problemów, chciał pieniędzy, składał pozwu w sądzie.

Świento prawda

Do powstania utworu zależnego dochodzi wtedy, gdy przejmuje się z oryginału elementy twórcze i dokonuje się ich opracowania. Czyli jeśli się bierze się na warsztat to, co jest chronione prawem autorskim i przerabia wedle swoich umiejętności i potrzeb. Niby proste, tylko co w książce twórcze jest a co twórcze nie jest?!

Bazując na orzecznictwie sądowym, odnoszącym się do problemu scenariusz serialu vs scenariusz reklamy a nie książka vs scenariusz filmu, ale nie szkodzi, można uznać, że:

  • wykorzystanie cudzego pomysłu, w tym imion bohaterów z cudzego utworu przy oryginalnej treści własnego scenariusza, nie stanowi opracowania (oznacza to, że korzystanie z niego nie jest uzależnione od czyjejkolwiek zgody);
  • ochronie prawo-autorskiej nie podlegają tzw. ogólne wzorce postaci, np. zaradna życiowo samotna matka; wyjątkowo spostrzegawczy prokurator; nieznośnie gderliwy lekarz, także i ten utykający, chodzący o lasce (oznacza to, że opisanie oryginalnych losów takich postaci, nie prowadzi do stworzenia utworu zależnego);
  • przeniesienie bohatera w inne miejsce akcji, nadanie mu innych cech charakteru, prowadzi jedynie do postania utworu inspirowanego a nie zależnego (UWAGA: takie działania mogą prowadzić do naruszeń dóbr i interesów chronionych przez inne przepisy, niż prawo autorskie. Wrócę do nich w następnym odcinku).

Przykładowo, w wyniku inspiracji Morderstwem w Orient Expressie, mogą powstać scenariusze o grupie osób, podróżujących przez Stany autobusem, w którym dochodzi do morderstwa. Mogą także lecieć samolotem lub korzystać z autonomicznego pojazdu. Nawet jeśli się okaże, że skład wycieczki nie był przypadkowy i że każdy miał jakiś interes w dokonaniu zabójstwa, scenarzysta wciąż pozostaje w bezpiecznym buforze inspiracji. Z tej strefy wychodzi stopniowo, przejmując sekwencje zdarzeń i ich układ, co niekoniecznie jest równoznaczne z chronologią; konkretne wątki, przesądzające o motywach działania konkretnych członków krwawej eskapady; rozbudowaną charakterystykę postaci, która przesądza o wyborach bohaterów.

Uwzględniając powyższe, Stranger Things i Dark są jedynie inspirowane powieścią To Stephena Kinga. Ich scenariusze nie są opracowaniem książki.

Zwykle przejęcie tytułu książki nie stanowi naruszenia prawa autorskiego. Nie oznacza to jednak, że inne przepisy nie uniemożliwią wylansowania kolejnego filmu o znanym już publiczności tytule.

Opracowaniem, na korzystanie z którego trzeba mieć zgodę, ale równie dobrze utworem inspirowanym, z którym można robić co się chce, w zależności od konkretnych okoliczności, mogą być: prequele, sequele, midquele, cross-overy i inne formy kontynuacji tego, co opisano w książce. Prawnik nie jest w stanie wiarygodnie odpowiedzieć na pytanie czy wyprodukowanie filmu na podstawie scenariusza którejś z powyższych form wymaga czyjejś zgody, czy nie. Konieczne jest zawsze poznanie szczegółów. I pamiętanie o prawdzie numer trzy.

Tys prawda

Fakty i informacje nie są chronione prawem autorskim. To prawda. Przyjrzyjmy się zatem ciekawemu przypadkowi książki opartej na faktach. Nie chodzi o inspirację historią prawdziwą, ale, przykładowo, opisanie losów postaci, która żyła, której przydarzały się określone wydarzenia. Zwykle też w określonej kolejności. Scenarzysta czyta książkę i uznaje, że ów żywot to świetny materiał na film. W każdym bądź razie w tej wersji, którą opisał autor. Scenarzysta nie robi swojego researchu, otwiera książkę i … sprowadza ją do postaci scenariusza. Jeśli potrzebuje dialogi, pisze swoje własne. Czy w takiej sytuacji dochodzi do adaptacji (opracowania) w rozumieniu prawa autorskiego?

Chroniony jest tekst, poszczególne zdania, których scenarzysta albo stara się nie powielać, jeśli to możliwe, albo nie powiela. Jeśli rezygnacja z niepowielania jest naprawdę niemożliwa, to pewnie chodzi o sformułowania, które nie podlegają ochronie prawo-autorskiej. Fakty chronione nie są. Ich kolejność? Jest zdeterminowana biegiem wydarzeń. Te jednak nie muszą być przedstawione przez autora chronologicznie. W dodatku autor sam dokonuje ich selekcji, kształtując w ten sposób treść swojej książki  i budując postać. Takie zabiegi ochronie autorsko-prawnej mogą już podlegać.

Czy daję zatem radę: jeśli weźmiesz same fakty i poukładasz je chronologicznie, to będzie spokój?! Nie. Odsyłam za to do trzeciej prawdy.

Gówno prawda

Praktyka pokazuje, że jeśli tylko autor lub/i wydawca książki o interesującej postaci, której losy do tej pory nie zostały zekranizowane albo intrygującym zdarzeniu, na temat którego przed publikacją mówiło się wcale lub niewiele, dowie się o pracach nad filmem, na pewno wkroczy do akcji! I nie będą go przekonywały argumenty, że fakty nie są chronione, że książka sobie a scenariusz sobie. W dodatku, w niektórych przypadkach, w grę będą wchodzić inne prawa, niż autorskie. Coś z tym trzeba będzie zrobić a może się okazać, że da się prawie wszystko, tylko nie film. Zwłaszcza, jeśli szuka się koproducenta lub dofinansowania. Ci, którzy wchodzą w biznes albo dają pieniądze, chcą czystych sytuacji. Zwykle nie przekona ich gadanie no jest taki i się czepia, ale spoko, w sądzie raczej by przegrał, bo nie ma racji. Wizja postępowania sądowego, niezależnie od prognozowanego wyroku, to horror. To samo dotyczy środków prawnych, z których może skorzystać przed procesem ten, któremu się wydaje, że narusza się jego prawa. Co zatem zrobić?

Oszacować ryzyko. Im mniej znana postać, im mniej powstało o niej artykułów, programów, książek etc., tym większa szansa na osobiste poznanie autora lub wydawcy wspomnianej książki. I mniejsza na wykazanie, iż przeceniają oni rolę książki w powstaniu scenariusza, w związku z licznymi materiałami źródłowymi. To są istotne argumenty, których racjonalność może odwieść od pomysłu wycieczki do sądu. Poszczególne sytuacje mogą być jednak różne a ich ocena przez skonfliktowane osoby – jeszcze inna.

Nie każdy autor i nie każdy wydawca zażąda horrendalnego okupu za spokój. Co do pieniędzy zwykle można się dogadać. Co do urażonego ego i podejrzeń o żerowanie na efektach cudzej pracy, nawet jeśli nie zawsze są one chronione prawem autorskim – będzie trudniej. Poza tym warto popatrzeć na autora/wydawcę jako na atrakcyjny kontakt, konsultanta, źródło informacji.  W jednym z kolejnych odcinków poruszę temat praw, które mają, lub wydaje się im, że mają, członkowie rodzin opisanych bohaterów. Często nawiązanie z nimi kontaktu za pośrednictwem autora/wydawcy jest bardzo opłacalną opcją. Pod względem finansowym, czasowym lub efektywności podejmowanych działań.

W powyższym szacowaniu ryzyka nie można dać się zwariować. Nie chodzi o to, by na gwałt szukać wszystkich historyków, piszących o II wojnie światowej, jeśli robi się film, osadzony w takich realiach. Ale jeśli chce się już opowiedzieć historię konkretnego żołnierza, pilota, więźnia…bilans potencjalnych zysków i strat może ulec zmianie. Nawiązanie kontaktu z autorem/wydawcą może okazać się bardzo trafioną inwestycją. W końcu, poza powyższymi prawdami, przy organizacji produkcji filmowej i planowaniu budżetu, zwykle sprawdzi się zasada, że lepszy diabeł znany, niż nieznany…