Kto wpisze w Google „tytuł filmu a znak towarowy”, nie będzie rozczarowany. Pod warunkiem, że chce się dowiedzieć, czy tytuł można w ten sposób chronić. A co jeśli chce nazwać swój film cudzym znakiem towarowym?!
Inspiracją jest sPRAWA Zorro. Można się z niej sporo nauczyć, nie tylko o znakach towarowych. Przed praktycznymi lekcjami, krótkie intro w formie wykładu.
Niedawno zakończył się ponad dwudziestoletni spór, w którym szpady skrzyżowali dramaturg i producent Robert Cabell oraz Zorro Productions Inc. Pojedynek był obserwowany przez wielu gapiów, ale zakończył się nieupublicznioną ugodą. Finał więc nudny, krew się nie polała, jednak warto przyglądnąć się ruchom przeciwników.
W 1919 roku, Johnston McCulley napisał książkę o kalifornijskim banicie, Zorro. Pierwowzorem był Joaquín Murieta, postać, cokolwiek to znaczy, półlegendarna. Imię i nazwisko bez szans na zajęcie godnego miejsca w dzisiejszej pop-kulturze lub na opakowaniu napoju gazowanego.
W 1996 roku, Robert Cabell napisał scenariusz musicalu na podstawie powieści Johnstona McCulley’a i jej pierwszej filmowej adaptacji z 1920 roku. Jak napisał, to zwrócił się do Zorro Productions Inc., podmiotu posiadającego prawa autorskie, z ofertą zawarcia umowy licencyjnej. A potem się wycofał, bo sobie policzył, że owe prawa do książki wygasły, Zorro zbiegł do domeny publicznej i nic nikomu za niego płacić nie trzeba. Co prawda jest jakieś tam logo, ale Cabellowi do niczego niepotrzebne. Zorro Productions Inc. na to: niepotrzebne, aha, aha, policzyłeś, rozumiemy, zrozum także, że jak tylko przedstawienie trafi do produkcji, otrzymasz od nas pozew.
Cabell próbował przez kilka lat, w zasadzie na całym świecie z Brodway’em włącznie, wyprodukować musical, ale ryzyko wielkiego procesu skazało projekt na porażkę. Reżyser poprzysiągł zemstę i postanowił złożyć wniosek do amerykańskiego urzędu patentowego o unieważnienie znaku towarowego Zorro. A co! Niech jakaś dolegliwość spotka pazerną spółkę, która życzy sobie licencji na coś, co już jest w domenie publicznej. Później jednak, w wyniku różnych zdarzeń, long story short, Cabell wycofał wniosek a ZPI obiecało się nie czepiać jego prac.
Niby konflikt zażegnano, zanim doszło do pojedynku w sądzie, a tu bach! Cios poniżej pasa. ZPI zaangażowała się w wystawienie innego musicalu o Zorro i to z międzynarodowym sukcesem. Nie był to pierwszy projekt, na który ZPI udzieliła w tamtym czasie licencji. Wcześniej dogadała się z autorką, Isabelle Allende, umożliwiając jej bezproblemowe, ale nie bezpłatne, napisanie prequela, w wersji książkowej, o przygodach młodego Zorro.
Dla Cabella, wciąż podejmującego nieudane próby wystawienia musicalu, na który czekali wszyscy, poza międzynarodową publicznością, która zdążyła już być na konkurencyjnej produkcji, tego już było za wiele. Wytoczył powództwo, w którym domaga się przyznania przez sąd, że ZPI nie trzyma Zorro w niewoli, bo należy on do domeny publicznej i chce, żeby sąd wyraźnie orzekł, że z związku z powyższym, musical Cabella nie narusza prawa. Idąc za ciosem, niech się sąd przyglądnie temu znakowi towarowemu, bo został zarejestrowany w złej wierze a jeśli już przy przyglądaniu się jesteśmy, to trzeba rzucić okiem i na książkę o młodości Zorro, i na ten drugi musical, bo w obu doszło do wykorzystania scenariusza, który ZPI, dawno temu, otrzymała od Cabella. Za to niedawno przeciwnicy zawarli rozejm w formie ugody, jednak samo meritum sporu, ocenę czy w tym konkretnym przypadku doszło do naruszeń, czy nie doszło, pozostawiam na boku. Można sPRAWNIE wykorzystać pozostałe okoliczności.
Lekcja 1
Robert Cabell, dramaturg/scenarzsta, policzył, że prawa autorskie do książki o Zorro, i do samej postaci, wygasły. I nie pomylił się, rację przyznał mu sąd w jednym z postępowań. Johnston McCulley, autor The Curse of Capistrano, powieści o Zorro, publikowanej w odcinkach na łamach magazynu literackiego, coś jak W pustyni i w puszczy, zmarł w 1958 roku. Oznacza to, że od jego śmierci nie minęło jeszcze 70 lat. Dlaczego więc już pod koniec lat ’90 XX wieku było wiadomo, że ochrona jego twórczości wygasła?!
Po pierwsze, 70 lat to termin określony w polskim prawie a nie amerykańskim. Po drugie, ze względu na przepisy Konwencji Berneńskiej, w większości państw świata okres ochrony autorskich praw majątkowych to co najmniej 50 lat od śmierci autora, przy czym przeważającym rozwiązaniem jest 70 lat. Zdarzają się wyjątki, jak meksykańskie 120 lat, które potwierdzają regułę, budząc powszechne oburzenie. Po czwarte, USA przystąpiły do wspomnianej konwencji dopiero w 1989 roku. Po piąte, jeśli dochodzi do zmiany ustawy o prawie autorskim w części dotyczącej długości ochrony, potrzebne są zasady mówiące o tym, jak ustalić status utworów istniejących w dacie wprowadzanych zmian. Czasem bywa to wyzwaniem. Jeśli chodzi o przypadek USA, przystępne objaśnienia znajdziecie tutaj.
Lekcja 2
Prawo autorskie wymaga często od prawników autorskiego podejścia do interpretacji przepisów i to w najważniejszej kwestii, czyli czy coś chronione jest, czy nie jest. Jak żyć?! Czasem po prostu żyć i jeśli sPRAWA jest co najmniej wątpliwa, bywa, że lepiej poczekać i zobaczyć co się stanie, niż wyrywnie oferować rzekomemu uprawionionemu wynagrodzenie. Jak dają, to weźmie. A czy w razie sporu sąd by orzekł, że ma ku temu podstawę? Nie wiadomo. Przy niektórych projektach, stawka bywa za wysoka, a budżet odpowiedni ,i lepiej płacić i nawet stracić, niż ryzykować ewentualność sporu. Nawet niekoniecznie sądowego.
Ale litości! Jeśli prawa już wygasły, to proponowanie wynagrodzenia jest albo zakamuflowaną zapomogą, albo frajerstwem.
Lekcja 3
UWAGA! Jeśli scenarzysta chce napisać scenariusz na podstawie książki, to oprócz obliczenia czy majątkowe prawa autorskie do niej wygasły, musi jeszcze ustalić, czy nie powstał już na jej podstawie film. Jego scenariusz jest chroniony niezależnie od książki. Nie ukrywam, że chciałabym, żeby polski sąd wydał orzeczenie w następującym stanie faktycznym: jest książka, nie ma już do niej praw, ale jest też film i wciąż chroniony scenariusz. Jest też kolejny scenarzysta i czasem nie ma zbyt wiele miejsca na swobodę, jeśli chce przenieść na ekran sfilmowany już raz tekst. Jestem ciekawa, jak przebiegałoby rozumowanie sądu, jak zakreśliłby pole, na którym może dojść do naruszenia praw autorskich a jaką część, jeśli w ogóle, w przypadku scenariusza uznałby za włączoną spod ochrony, ze względu na konieczność przedstawienia zdarzeń w określony sposób?!
Lekcja 4
Znak towarowy nie jest monopolem na każde wykorzystanie danego określenia. O tym, że tytuł filmu może być zarejestrowany jako logo, można przeczytać naprawdę wiele artykułów. Z niektórych można się dowiedzieć, gdzie się zgłosić, ile to kosztuje i co się z tego ma. Mało, a z moich poszukiwań wynika, że nic, można przeczytać na temat a co jeśli użyje się w tytule filmu czyjś znak towarowy? Intuicja podpowiada, że nic złego, w końcu tytuł filmu to nie to samo, co oznaczenie przedsiębiorstwa, ale głosy z tyłu głowy mówią, że czasem film traktuje się jak produkt i czy przypadkiem nie znajdzie to przełożenia na zakres ochrony logo??
Intuicję można wesprzeć wyrokiem sądu UE. Potwierdza on, że znak towarowy oznacza pochodzenie handlowe a tytuł pochodzenie artystyczne oraz że rozróżnienie między tytułem a znakiem towarowym nie jest „nierealistyczne i sztuczne”.
A czy wolno mi zatytułować ten artykuł tytułem filmu?! O tym w kolejnym tekście!!