Afery kinowe. Zaginiona dziewczyna z pociągu

Nie chodzi o afery w znaczeniu skandale, sensacje i inne zamieszania. Chodzi o àFaire’ry. Sceny, które po prostu są do zrobienia, jeśli operuje się w ramach danego gatunku. Prawnicy w Europie lubią przepisy i przesłanki, Amerykanie wolą podejście bardziej praktyczne. Obserwują, co do sądu trafia i wyciągają wnioski. Istotny jest zwłaszcza ten ostatni etap.

Rozwojowi kinematografii towarzyszył rozwój orzecznictwa sądowego. Od lat ’30 ubiegłego wieku, najczęściej kłócono się o powieści przenoszone na ekran. Problem polegał na tym, że adaptacji dopatrywał się często wyłącznie sam autor. To zjawisko nie słabnie także i dzisiaj. Producenci wielu kasowych sukcesów, w tym filmów nominowanych do Oscara lub nagrodzonych, jest oskarżana o wykorzystanie cudzego scenariusza. Że też było magiczne drzewo, że wyrastało ono z ziemi i że miało równie magiczne gałęzie.

Wracam jednak do aferów. Zmagając się z serią pozwów o podobnej tematyce, czyli Wysoki Sądzie, bo ten film jest moją książką, tylko pieniądze ciągle moje nie są, amerykańscy sędziowie postanowili jakoś ułatwić sobie życie. Stworzyli scenariusz, wedle którego należało oceniać, czy do naruszenia prawa doszło. W jego adaptacji do potrzeb sali sądowej przodował sędzia Yankwich. Przeszczepił on na grunt sporów filmowych, doktrynę zaczerpniętą od dramaturgów: scenes à faire. Sceny do zrobienia. Po prostu. Wynika z niej, że w określonych gatunkach filmowych, powielenie fabuły, bohaterów, okoliczności czy motywów jest nieuniknione. Niektóre z elementów powieści lub scenariusza, nie są zatem wynikiem twórczego działania autora, nawet jeśli jemu samemu tak się wydaje. Są zwyczajną, powtarzalną i nieoryginalną konsekwencją umieszczenia bohaterów w danej sytuacji. Albo miejscu.

Moim zdaniem, porównywanie „Zaginionej dziewczyny” do „Dziewczyny z pociągu” jest uzasadnione, jak długo chodzi o słowo dziewczyna w tytule. Taki ot, zabieg marketingowy. Ciekawe jednak, że wykorzystywany przez osoby, które chciały napisać recenzję tego nowszego filmu. Zazwyczaj niepochlebną. Dwie uwagi. Takie porównania powinny się odbyć na poziomie adaptowanej powieści. Albo widz polubi się z tą historią, albo nie. Po drugie, mało widzieli ci krytycy, skoro na myśl przychodzą im tylko skojarzenia z „Zaginioną dziewczyną”.

Coś w tym jednak jest, bo przyznam, że oglądając trailer „Dziewczyny z pociągu”, przed oczami przebiegała mi w półmroku nie tylko Emily Blunt, ale też Rosamund Pike. Wszystko przez àfery, charakterystyczne dla jednego z typów thrillera:

  • jak ma być napięcie, to niech będzie pomiędzy mężczyzną a kobietą i jeszcze pomiędzy nimi i innymi mężczyznami i kobietami;
  • niech co najmniej jeden bohater/ka sprawia wrażenie ofiary;
  • niech jedna z postaci za wiele o sobie nie mówi i niech widzowi z przebiegu wydarzeń wydaje się, że wie coś o tej postaci;
  • niech wracają postaci lub wydarzenia z przeszłości;
  • nic tak nie buduje i nie wzmaga napięcia jak seks, zdrady i ciąża: chciana, niechciana, urojona, usunięta, przyszła;
  • zazwyczaj problemy zaczynają się wtedy, gdy ktoś ginie, chwilowo lub terminalnie;
  • niech się okaże na koniec, że kto inny był tak naprawdę katem a kto inny ofiarą;
  • dodatkowo są konieczne sceny świtem, nocą, dzwoniący i nieodbierany telefon, obrazek w kamerze niebieskawy i czasem nieostry…

…i to właśnie jest do zrobienia, jeśli ma powstać thriller.

Jeśli ktoś rozpozna w filmie powyższe elementy swojego scenariusza, nie ma po co wydzwaniać gorączkowo do producenta. Trzeba siąść i zobaczyć czy, i czym, film różni się od pozostałych thrillerów. Następnie wyciągnąć wnioski i unikać sztampowych rozwiązań.

W mojej opinii, żaden z powyższych filmów z dziewczyną wybitny nie jest. Ten o zaginionej podobał mi się bardziej, bo nie przejrzałam jednego z wątków. Zaskoczyli mnie! Poza tym historia nie była przegadana. Skończyła się tak, że w sumie nie wiadomo, co będzie dalej. I to jest dobre zakończenie thrillera. Powinien jeszcze trochę poelektryzować po wyjściu z kina. Dziewczynie z pociągu kazali wysiąść ze trzy przystanki za późno. Uważam, że lepiej filmowi zrobiłby koniec, w momencie kiedy obie panie w czerwieni patrzą na siebie porozumiewawczo. Podobało mi się w postaci granej przez Blunt, że odkrycie niesprawiedliwości jaka ją spotkała, tak naprawdę niczego nie zmienia. I tak jej życie, mimo doznanego olśnienia, dalej jest, delikatnie mówiąc, kiepskie.

Każdy z gatunków ma swoje àfery. O sukcesie filmu i ochronie prawnoautorskiej, decyduje cała reszta.