ODCINEK 03: Dabus nie zostanie reżyserem
W połowie sierpnia amerykański sąd uznał, że wytwory SI nie podlegają ochronie prawno-autorskiej. Nakreślam okoliczności sPRAWY i tłumaczę, co z tego wyroku wynika. A co nie. Najważniejszy wniosek od razu: rozstrzygnięcie sądu nie rozwiązuje najtrudniejszych problemów z zakresu prawa autorskiego i SI.
O co chodziło?
Nie o filmy. Nikogo nie dziwi, że duża część internautów poprzestaję na przeczytaniu tytułu lub leadu artykułu, dodatkowo ocenia jego treść przez pryzmat portalu, na którym się ukazał. I akurat tak się zdarzyło, że o rozstrzygnięciu US District Court of Columbia informował FilmWeb, tytułując tekst: „Sztuczna inteligencja bez praw autorskich. Co zrobią wytwórnie?”. Powiało grozą i napięciem sugerującym, jakby sąd swoim rozstrzygnięciem coś tym wytwórniom zabrał. Kilka osób, z którymi rozmawiałam, myślało, że doszło do wydania precedensowego wyroku w związku z zarzutami naruszenia praw autorskich do filmu, wygenerowanego przez SI. A tu się okazuje, co zresztą we wspomnianym artykule opisano, że żadnego sporu i roszczeń cywilnoprawnych nie było! Aczkolwiek warto się zastanowić, co w kontekście wyroku sądu zrobią wytwórnie…albo producenci muzyczni, wydawcy książek, graficy czy cała rzesza innych podmiotów, których praca związana jest z procesem twórczym. Rozstrzygnięcie zostało wydane w wyniku odwołania od decyzji organu administracyjnego, jakim jest US Copyright Office.
KWH [Konieczny Wtręt Historyczny]: Dzięki zasadom Konwencji Berneńskiej z 1886 roku, praktycznie na całym świecie, ochrona autorsko-prawna nie zależy od rejestracji utworu ani decyzji jakiegokolwiek urzędu. Powstaje automatycznie od momentu ustalenia, czyli zakomunikowania utworu przez twórcę w takiej formie, że jest on dostrzegalny jako wyodrębniony byt na zewnątrz. Dopóki utwór siedzi w głowie, nie jest chronionym utworem, bo często jest dopiero pomysłem. Kiedy z głowy wychodzi, ma formę i treść, natychmiast jest chroniony, jeśli posiada cechy utworu, zdefiniowanego w ustawie. Stany Zjednoczone długo nie podpisywały Konwencji, bo nie chciały utracić opłat za rejestrację utworu, celem objęcia go ochroną prawną. Przystępując do porozumienia międzynarodowego, każde z państw musiało zaakceptować zasadę automatycznego powstawania praw wyłącznych, co znacząco wzmacniało pozycję twórców. Stany Zjednoczone potrzebowały prawie sto lat, żeby wymyślić, jak zjeść ciastko i mieć ciasto: przystąpić do Konwencji, bo tego oczekiwały środowiska twórców, ale jednocześnie podtrzymać nawyk rejestrowania utworów, czytaj: płacenia za rejestrację. I BAM! W 1989 wymyślili: przyjmijmy, że ochrona powstaje od momentu ustalenia utworu, ale jeśli ktoś chce wytoczyć powództwo przed sądem Stanów Zjednoczonych w przypadku naruszenia praw autorskich, warunkiem koniecznym jest rejestracja utworu w US Copyright Office. Dorzucono jeszcze atrakcyjne domniemanie, że rzeczywistość jest taka, jak wynika z certyfikatu rejestracji a jeśli ktoś twierdzi, że zarejestrowano jego utwór pod cudzym nazwiskiem, to sam musi to wykazać. Do tego możliwość zwrotu kosztów postępowania i nikomu nie przychodzi do głowy, a zwłaszcza podmiotom zarabiającym na utworach, rezygnacja z rejestracji [KONIEC KWH].
US Copyright Office odmówił zarejestrowania a tym samym potwierdzenia istnienia ochrony autorsko-prawnej dla obrazu „A Recent Entrance to Paradise” stworzonego, wedle dokumentacji rejestrowej, przez Creativity Machine. Jej wynalazcą i konstruktorem jest dr Stephen Thaler, który nadał jej imię DABUS. Uzasadnienie odmowy rejestracji nie przekonało dra Thalera, a raczej jego pełnomocników, ponieważ, zdaniem skarżącego, było poparte argumentacją „nie, bo nie”. W dodatku decyzja jest sprzeczna z prawem, z którego przepisów nie wynika, że SI nie może być autorem. Dr Thaler podkreśla, że to, komu będą przysługiwały prawa autorskie, a więc kto będzie je wykonywał, to odrębna kwestia. Dla uściślenia, we wniosku wskazał, że prawa przypadną jemu, jako właścicielowi DABUSa.
Co stwierdził sąd amerykański?
Po pierwsze, ważny jest kontekst. Być może wysuwa się on dla mnie na czołową pozycję, bo zaliczam się do grona akademickiego, do którego nawiązuje sędzia. Otóż przywołuje on, ale nie od razu, na 9 stronie na 15 stron pisma, w przypisie, cytat z publikacji prof. Justina Hughesa, z którego wynika, że analizowanie czy pojęcie „osoby” i, odpowiednio podmiotu, używane przez ustawodawcę, może obejmować także istotny nie będące ludźmi to sfera „rozrywkowych przypuszczeń dla akademików” [tłum. własne]. Nie są one bez znaczenia, ze względu na coraz powszechniejsze stosowanie SI, jednak wzmożony wysiłek intelektualny w tym zakresie to próżny trud. I tak „w dniu, w którym uchodźcy, uciekający przed międzygalaktyczną wojną dotrą na Ziemię i zostanie im udzielony azyl na Islandii, prawo autorskie będzie naszym najmniejszym problemem” [tłum. własne]. W cytowanym artykule jest jeszcze mowa o uznaniu podmiotowości prawnej centaurów. Artykuł jest z 2021, zawiera też bardzo rozsądne konkluzje, ale wieści o niedożyciu przez nas momentu, kiedy trzeba będzie wziąć problem „twórczości” SI na poważnie – są mocno przesadzone.
Po drugie, sąd utrzymał w mocy decyzję US Copyright Office. Stwierdził, że czynnik ludzki jest konieczny dla stwierdzenia przesłanki twórczości i że, wbrew twierdzeniom dra Thalera, taki wymóg wynika wprost z przepisów prawa. Co prawda nie definiują one autora, więc tym bardziej nie wskazują, że musi on być człowiekiem, ale ustawodawca opisał czym jest utwór i jak dochodzi do jego powstania w taki sposób, że ludzki twórca stanowi przesłankę ochrony.
Po trzecie, sąd podnosi, że uzasadnieniem dla prawa autorskiego opartego na monopolu jest uznanie swoistego prawa własności względem wytworu intelektualnego oraz zapewnienie bodźca do dalszej twórczości. Ochrona autorsko-prawna ma motywować autora do dalszej pracy. Systemy SI i maszyny nie potrzebują zachęt takich jak wynagrodzenie, uznanie czy nakarmienie ego. System monopolistyczny nie jest dla nich.
Po czwarte, sąd stwierdził, że nie ma się co zastanawiać, komu mają przysługiwać prawa autorskie względem wytworu SI, skoro ten wytwór nie jest utworem w rozumieniu przepisów prawa autorskiego. Nie ma utworu, nie ma praw autorskich a więc nie ma problemu, kto ma je posiadać i z nich korzystać.
Po piąte, sąd poprosił, żeby mu nie ściemniać. Dr Thaler uzupełnił swój wniosek o stwierdzenia, że instruował DABUSa, jak ma tworzyć, jednak w dokumentach rejestrowych wyraźnie wskazano, że autorem jest SI. I tego sąd się trzyma w ramach toczącego się postępowania.
Po szóste, sąd wytknął, że skarżący nie wskazał żadnego wyroku, w którym inny sąd uznałby ochronę prawno-autorską dla wytworu SI. Z jednej strony, jest to uzasadniony argument, ze względu na precedensowy charakter modelu orzekania w systemie common law. Z drugiej, dr Thaler i zespół jego prawników robią wszystko, żeby taki wyrok zapał, tyle że nie może, bo sądy mówią, że nie było jeszcze takiego orzeczenia, za którego rozumowaniem mogłyby podążać. Błędne, aczkolwiek niekoniecznie błądzące, koło.
Czego sąd nie powiedział?
Sąd nie wykluczył ochrony autorsko-prawnej w przypadku, kiedy SI stanowi narzędzie, którym posługuje się człowiek. Nie starał się przekonywać, że rozwiązanie jest czarno-białe i że o żadnych prawach autorskich w kontekście SI nie można mówić. Wprost przeciwnie! Sąd wskazał na problemy, z którymi trzeba będzie się zmierzyć. Zaliczył do nich takie zagadnienia jak: 1) wymiar i rozmiar ludzkiego wkładu, w przypadku korzystania z narzędzi SI wystarczający do zakwalifikowania człowieka jako autora; 2) zakres ochrony, jaki należy przyznać wytworowi, generowanemu przy użyciu SI; 3) jakich użyć kryteriów do ustalania progu indywidualności wytworu wygenerowanego przy użyciu SI, jeśli system jest trenowany na uprzednio istniejących już utworach; 4) jak najlepiej wykorzystać system prawa autorskiego, aby stymulował do tworzenia utworów przy pomocy SI.
Co zrobią wytwórnie?
Sąd nie deliberował nad tym, czy wytwórniom filmowym będzie się opłacało produkować filmy, tworzone wyłącznie przez SI. Powiedział, że tego rodzaju wytwory nie są chronione prawem autorskim. Zanim jednak nastanie prognozowana era uchodźców z kosmosu i emancypujących się centaurów, SI w produkcji filmowej będzie wymagała rozstrzygnięcia tych wszystkich kwestii, którymi sąd się nie zajmował. Omawiane orzeczenie jest przywoływane w kontekście strajku scenarzystów w Hollywood, ale raczej w artykułach z tezą i to nieprawidłową. Mianowicie zdaniem niektórych dziennikarzy, producenci będą podsyłać scenarzystom scenariusze wygenerowane przez SI celem „poprawy” i tym sposobem wytwory nabędą cech utworu a producenci prawa autorskie. Nie jest to aż takie proste i nieuczciwe, bo wracamy do punktu wyjścia: prawa ma ten, kto jest autorem w zakresie ograniczonym twórczym charakterem. Scenarzysta nie przysłuży się więc do przyznania praw autorskich SI. Problem stanowi raczej to, ile producent będzie chciał zapłacić za taki upgrade. Jak przekonują osoby pracujące na wygenerowanych tekstach – jest to robota, wbrew pozorom, nie raz bardziej wymagająca i czasochłonna, niż tworzenie treści od zera.
Tak więc co zrobią wytwórnie (z tym konkretnym orzeczeniem)? Nic, bo nie daje odpowiedzi na trudne problemy, które rzeczywiście ich dotyczą.