Jeśli już miałabym zginąć kiedyś pod kołami, niech przejedzie mnie eleganckie VOLVO a nie rozklekotany i śmierdzący PKS. Co za żal, jeśli jakiś internetowy pirat wpada na hicie „Wkręceni”. No naprawdę…jest wiele innych filmów, wartych, by wejść w konflikt z prawem.
Media donoszą, że Policja ściga osoby, które w 2014 roku ściągnęły z Internetu „Wkręconych”. Prawie prawda. Po pierwsze, karalne jest włącznie rozpowszechnianie, czyli puszczenie filmu dalej albo umożliwienie pobrania go z własnego komputera. Zakazana jest także faza poprzedzająca niegodziwy czyn, czyli, przykładowo, zapisanie pliku na dysku w celu rozpowszechniania. Po drugie, niby ściga Policja, ale podejrzewam, że jest tylko narzędziem w rękach dystrybutora. Dlaczego wybiera on karną drogę dochodzenia swoich praw? Być może po to, żeby mieć łatwiej w sądzie cywilnym. Kilka uwag, na które w doniesieniach medialnych nie było przestrzeni.
Ale za co?!
Prawa autorskie bywają bezlitosne. Nie zawsze w interesie twórcy. Tym razem chodzi przecież o dystrybutora filmu. Nie artystę a sprzedawcę. Ma on wyłączność na zarabianie na udostępnianiu kopii produkcji.
Jeśli robi się coś z filmem bez pytania tego, kto ma prawo decydować, ma to swoje konsekwencje. Wyjątkiem są sytuacje, określane w przepisach jako dozwolony użytek. Wynika z niego, że film wolno z Internetu sobie ściągnąć i oglądnąć z rodziną czy sąsiadem. Albo znajomymi z pracy czy podwórka. Nie wolno natomiast przyczyniać się do zorganizowania takich prywatnych seansów przez osoby, z którymi nie pozostaje się w odpowiednim stosunku. Uzasadnieniem dla wspólnego oglądania za darmo są więzi rodzinne, powinowactwo (żonę lub męża bierze się z dobrodziejstwem inwentarza w postaci ich rodziny, czyli właśnie powinowatych) albo relacje towarzyskie. Skoro niektórzy nie znają swoich znajomych z fejsa, to tym bardziej relacja towarzyska nie tworzy się z momentem poznania czyjegoś nicku czy awatara. A o takim właśnie stopniu intymności, można mówić w relacji pomiędzy korzystającymi z torrentów.
Niektórzy nie wiedzą, że w przypadku tego typu platform, ściąganie filmu jest w zasadzie równoznaczne z jego udostępnianiem. Komputer pobiera i mówi innym komputerom, że pamięta skąd to wziął. Zostawia po sobie ślady dla dobra systemu. Podłączone do niego komputery ,śledzą udostępnioną ścieżkę i same mogą pobrać film. Tak to mniej więcej wygląda.
Pewnie większość użytkowników Internetu powie, że serdecznie dziękuje za ten udział w przemycie kokainy w tajlandzkim plecaczku. Oni tylko pobierają film a potem to już nie wiem, nie znam się, nie orientuję, zarobiony jestem. Problem polega na tym, że nie wszystkie serwisy umożliwiające ściąganie filmów, pozwalają wybrać funkcję „biorę, ale nie daję”. Nikt jednak nie pyta człowieka z plecaczkiem, skąd ma to zawiniątko, czy celowo je przemyca, czy to tylko efekt uboczny kontaktów z niewłaściwym towarzystwem.
Alternatywy 4
Ten, komu naruszy się prawa autorskie:
- może skorzystać z ochrony cywilnej lubkarnej;
- jak skorzysta z cywilnej, może wybrać czy chce wyliczać odszkodowanie, czy zgarnąć dwukrotność potencjalnej opłaty licencyjnej;
- jeśli skorzysta z karnej, może iść ze sprawcą na ugodę i wycofać wniosek o ściganie;
- jeśli nie odpuści w karnym, to i tak może potem iść do sądu cywilnego.
Często korzysta się z opcji nr 4, bo jeśli w postępowaniu karnym wyjdzie, że czyn faktycznie został popełniony, odpada wiele problemów, związanych z dochodzeniem kasy przed sądem cywilnym. Dystrybutor napotkałby istotne trudności, próbując zebrać dowody samodzielnie. Musiałby sforsować drzwi i wydrzeć ukochane komputery z rąk właścicieli. Policji idzie to o wiele sprawniej.
Sprzed ekranu za kratki?
Nie sądzę. Bo i po co?! Sędzia może wybierać karę spośród: grzywny, ograniczenia wolności (praca na cele społeczne, zakaz zmiany miejsca pobytu etc.), pozbawienia wolności do lat 2. Jeśli sprawca działał nieumyślnie, może spędzić w więzieniu maksymalnie rok. Sędzia wybiera to, co jest adekwatne do popełnionego czynu. W doniesieniach medialnych mowa jest o niewybrednych konsumentach popkultury a nie o gangsterach, którzy dorobili się zaślepek, wysadzanych diamentami. To ważne.
Od razu wiadomo, że chodzi o pieniądze!
Nie uwierzę, że jakikolwiek dystrybutor filmu stawia sobie za cel, resocjalizację Internautów. Chodzi im pogłowie raczej „niech se dalej będą niedobrzy, ale niech płacą za moje filmy!” Skoro chodzi o pieniądze, wybór trybu postępowania, ma znaczenie. Sąd karny, wymierzając grzywnę, nie kieruje się tylko wysokością wyrządzonej szkody. Bierze pod uwagę dochody sprawcy, jego warunki osobiste i rodzinne oraz możliwości zarobkowe. Nie wiem, jaka grupa demograficzna najchętniej relaksuje się przy „Wkręconych”…a nóż najbogatsi Polacy! Jeśli nie jest to założenie trafne, może lepiej skorzystać z dochodzenia odszkodowania przed sądem cywilnym. Trzeba go TYLKO przekonać, ile tak naprawdę się straciło w wyniku tego, że film był rozpowszechniany w sieci przez daną osobę. Druga opcja, to zażądanie dwukrotności należnej opłaty licencyjnej. Żądać zawsze można. Potem trzeba jeszcze to od Józka spod Pychowic wyegzekwować.
Jaki z powyższego morał?
To, co robią Internauci nie jest fair, ale to, jak się z tym walczy, raczej też nie. To nie jest dobra metoda wychowawcza: ukarać tych, co się dali złapać, to może inni się przestraszą. Z jednej strony, to jest trochę śmieszne, kiedy mówię młodym ludziom, że korzystanie z torrentów jest nielegalne. Śmieszne dlatego, że oni to robią od wielu lat i jakoś siedzą na wykładzie a nie w więzieniu. Niby takie akcje mają pokazać, że i oni mogą się tam znaleźć. A u mnie można mieć tylko jedną nieobecność!
Prawo autorskie wciąż nie ogarnia możliwości, jakie daje Internet. Co prawda wprowadzono jego definicję do ustawy, zajmuje dwie linijki, ale to za mało. Zjawisko oglądania filmów z nielegalnego źródła jest naganne. Zwłaszcza w porównaniu z uczestnictwem w legalnej projekcji. Pokazowe ukaranie wybranych Internautów jednak sprawy nie załatwi. Warto też zachować proporcje. Chodzi przecież o osoby, ściągające film w ramach własnego użytku osobistego i rozpowszechniające go w ramach funkcji systemu, z której pewnie chętnie by zrezygnowali. Nie jest też tak, że gdyby ci wszyscy ludzie nie zobaczyli filmu w necie, to poszliby do kina. Albo kupili sobie „Wkręconych” na dvd, żeby oglądać ulubione sceny. Trzeba się zastanowić czy, przykładowo, nie ograniczyć przepisami dozwolonego użytku z nielegalnych źródeł. Skoro obecnie nie jest to naruszeniem prawa, normalne, że jak jest popyt, to jest i podaż. Inna opcja to wprowadzenie opłat licencyjnych, na które stać przeciętnego, polskiego Internautę. Efektem ubocznym będzie to, że jeśli już będzie musiał zapłacić, pewnie wyda pieniądze na lepsze produkcje…