Steve Jobs namawiał na studia prawnicze. Nie dla przyjemności, ale żeby nauczyć się myśleć jak prawnik. Drodzy prawnicy, i nie-prawnicy, pracujący przy produkcji filmów eventowych i reklamowych: lepiej się tego oduczcie!
Na początek disklejmer. To, co poniżej znajdziecie, to nie krytyka branży. Po pierwsze, podobne sytuacje mają miejsce w innych środowiskach. Po drugie, zapewne są firmy, pracujące po prostu inaczej. Dla niektórych być może większość poruszonych kwestii to standardy, ale dla prawnika dość niestandardowe. In-house przyzwyczai się szybko, że po prostu pracuje w sytuacji prawie wiecznie kryzysowej. Jeśli dom produkcyjny będzie szukał prawnika zewnętrznego, lepiej niech zadzwoni do Saula.
Spostrzeżenia odnoszą się do schematu KLIENT – agencja eventowa/reklamowa – producent filmu.
#1: Universal size
W rozmiarze uniwersalnym można śmiało kupić szalik. Chyba. Uniwersalna, jak się okazuje, może być także umowa o stworzenie filmu, podsyłana prawnikowi do „przejrzenia”. Można teraz puścić wodze fantazji, jak wygląda „przeglądanie umowy”, pisanej z myślą o fabularyzowanej reklamie serka pleśniowego, w oparciu o którą będzie robiony film eventowy. Czy ktoś jest zainteresowany, żeby umowa była dopracowana albo chociaż przyzwoita? Rzadko. Żeby była szybko podpisana – to już częściej.
#2: …ale najpierw robimy
Ponieważ „przeglądanie” powyższej umowy musi trochę potrwać, na pewno będzie kontynuowane podczas zdjęć. Niewykluczone, że w ogóle pierwszy draft ktoś podeśle w trakcie montażu. W mailach jest kto, za ile i jaki termin płatności. Jako prawnik, nie mam nic przeciwko…
Pod warunkiem, że: 1) wszystko pójdzie na planie zgodnie z planem i na czas; 2) nie będzie żadnych zastrzeżeń do filmu; 3) płatność będzie w terminie.
#3: Troje to już tłum
Trójkąt klient-agencja-dom produkcyjny, jeśli wszystkie boki nie zetkną się na jakimś spotkaniu, z prawnego punktu widzenia bywa bermudzki. Katastrofa może spotkać dom produkcyjny przy okazji licencji i zezwoleń na korzystanie z dóbr niematerialnych. Należy pamiętać o odpowiednio skonstruowanych postanowieniach, dotyczących sublicencji i sub-sublicencji. Producent agencji a agencja swojemu klientowi. Załóżmy, że dom produkcyjny ma zezwolenie na korzystanie z artystycznych wykonań i wizerunków aktorów przez rok. W takim też zakresie udziela, za zgodą aktorów, sublicencji agencji. A ta zapewnia klienta w swojej umowie, że filmik będzie mógł wisieć w necie bezterminowo. No i wisi. Aktor monitoruje sytuację i oczywiście może napisać do owego klienta, że wykorzystuje bezprawnie jego dobra niematerialne. Tylko po co, skoro bezpośredni kontakt i umowę ma z domem produkcyjnym? Dom produkcyjny może sobie odbić odszkodowanie od agencji, jednak zwykle woli robić filmy, niż chodzić po sądach.
Bywa i tak, że agencja przenosi autorskie prawa majątkowe do klipów na klienta, bo tak się umówili, zapominając, że sama ma tylko licencję od domu produkcyjnego, właśnie ze względu na ustalenia z aktorami. Czasem podobne problemy generuje zakres uprawnień do muzyki. Budżet jest na muzykę z banku a to oznacza, że dom produkcyjny może uzyskać na nią tylko licencję i to niewyłączną. To, że wcieli dany kawałek do materiału filmowego, do którego ma pełnię praw nie oznacza, że zmienia się zakres dozwolonego korzystania z muzyki. Nie jest tak, że nic się z tym nie da zrobić. Pewne jest natomiast, że umowa typu #Universal size problemu nie załatwi.
#3: Po co komu umowa?!
To trochę pytanie, trochę komentarz. Abstrahuję od tego, że umowa między stronami niekoniecznie musi sprowadzać się do podpisanego papierka. W tej branży jednak, umowa ma zupełnie inną funkcję, niż ta, do której przywykli prawnicy.
Po pierwsze: ważne jest to, żeby klient był zadowolony. Co gorsze, klient klienta, którego życzenia są przekazywane czasem jak w zabawie w głuchy telefon, tyle że zabawnie nie jest. Nawet jeśli zakłada się określoną ilość poprawek a trzeba zrobić więcej, to się robi. Chodzi generalnie o to, żeby nie przestawać robić, zostawiać po sobie dobre wrażenie i dostać kolejne zlecenie. Zostawić też dobry film albo taki, jaki sobie klient życzy. Prawnicze ględzenie „…ale nie musicie tego robić ani za pieniądze, ani za darmo, bo w umowie jest napisane, że…” jest nic nie warte. A na pewno mniej, niż ryzyko utraty klienta.
Po drugie: z powyższych względów, umów nie należy zbyt natarczywie egzekwować. Ktoś podał datę eventu z tygodniowym przesunięciem?? Prawnik myśli: dobrze, że taka sytuacja jest przewidziana w paragrafie „x” i „z”, odstąpienie od umowy lub kara umowna, odszkodowanie i takie tam, do widzenia, nauczą się porządnej roboty. Producent myśli: jak to zrobić, żeby wszyscy podwykonawcy i sprzęt byli dostępni też za tydzień i za te same pieniądze.
Po trzecie: w niektórych relacjach gospodarczych, w których bez co najmniej kilkunastostronicowej umowy, co też jest patologią, nie ma mowy o rozpoczęciu współpracy, kontrakt bywa mrugnięciem oka prawnika jednej strony, do prawnika drugiej. Może być napisany prawniczym bełkotem, kto ma zrozumieć, ten zrozumie. Może też w umowie wielu kwestii nie być, bo zwykle pustkę wypełnią przepisy. Jeden prawnik celowo coś pomija, bo rozwiązanie ustawowe jest akurat korzystne dla jego klienta i zastanawia się, czy drugi to wyłapie.
W niektórych domach produkcyjnych i agencjach reklamowych umowy ogarniają często nieprawnicy. Bywa, że prawnika, o mglistym pojęciu na temat potrzeb klienta i specyfiki branży, zatrudnia się raz, żeby przygotował „wzór umowy”. Tym sposobem powstaje problem #1: Universal size.
W umowie najlepiej, żeby było wszystko to, na czym naprawdę stronom zależy. Na przykładach. Zamiast ogólnego i dość abstrakcyjnego obowiązku poufności, napisać czego i do kiedy nie wolno puszczać na portalach społecznościowych i że trzeba pilnować, żeby podwykonawcy też nie puszczali. W przypadku praw autorskich, nie kombinować, że jak czegoś w umowie nie ma, to i tak wejdą przepisy ustawowe. Osobną kwestią jest porządne opisanie tego, co ma być efektem końcowym współpracy. Na razie odnoszę się do samej techniki konstruowania umowy. Precyzja opisu przedmiotu zlecenia to temat na odrębny wpis.
#4: Możemy to wpisać w umowę!
Trzeba na takie zapewnienia agencji uważać. W umowę wpisać można wszystko, pytanie czy będzie się to dało wykonać. Prawnik myśli: spoko, luz, kary umowne…jakby co. Producent myśli: rozwiązanie, które trzeba egzekwować w sądzie, to nie rozwiązanie. Jeśli coś w umowie wydaje się podejrzane, czyli jest duże prawdopodobieństwo, że agencja nie może zapewnić tego, do czego się zobowiązuje, trzeba to przegadać. Radość z tego, że przecież podpisali będzie naprawdę krótka. Najczęstszym problemem jest treść umowy agencji z jej klientem, bo ta, którą podpisuje z domem produkcyjnym musi być z nią spójna. Ale o tym już było w #Troje to już tłum.
#5: Klient nie płaci
Klient agencji, rzecz jasna. Więc agencja nie płaci producentowi materiału filmowego. Niby ma termin, niby są faktury, no ale wiadomo, jak jest. Prawnik myśli: wiadomo tyle, że w umowie są terminy płatności a na pulpicie wzór przedsądowego wezwania do zapłaty. Producent myśli: raczej w końcu zapłacą. Tak, jak zapłacili ostatnio i mam nadzieje będą płacić w związku z przyszłymi projektami, które nam zlecą. Albo zlecą inne agencje, jeśli będzie szła fama o dobrej robocie a nie ferment o pismach, adwokatach, sprzedawaniu długów. Cierpliwość ma oczywiście pewne granice, ale dla prawników i filmowców leżą one zupełnie gdzie indziej!
To tylko kilka sPRAW, związanych ze specyfiką umów w branży eventowej i reklamowej. Może trzeba omówić ich więcej?!